Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

larz nie mogąc pohamować swej niecierpliwości wciąż rzucał wskazówki szoferowi, dokąd ma się skierować.
Lasek, nareszcie. Ten sam lasek, w którym ongi napotkał tajemniczą czarną damę a odległy od willi o kilkadziesiąt kroków. Tu najlepiej się zatrzymać i nikt wśród drzew nie zauważy samochodu.
— Staniemy! — oświadczył kierowcy. — Wysiądę i niedługo powrócę! Pan zechce pogasić światła, bo moja znajoma — znalazł wykręt — pojedzie ze mną na wycieczkę, w tajemnicy przed rodzicami! A odemnie otrzyma pan suty napiwek.
Szofer uśmiechnął się i skinął głową, domyślając się jakiejś przygody miłosnej — a Krzesz wyskoczył z auta, pozostawiając w niem swą walizkę.
Dokoła panowały nieprzebite ciemności, nie rozświetlone nawet w tę ponurą noc, najsłabszym blaskiem księżyca. Listopadowy deszcz, który w godzinach popołudniowych uczynił krótką przerwę, siekł teraz ze zdwojoną mocą, zimny wiatr wstrząsał konarami drzew. jęczał wśród nich i huczał. Krzeszowi wydawało się, kiedy wysiadł z samochodu, iż śród tego poświstu rozróżnia najwyraźniej głos:
— Nie chodź... Nie chodź...
Wzruszył ramionami.
— Czyżbym się bał? — pomyślał — Tylko dlatego, że zaległy mroki, a wicher hula wśród drzew? Śmieszne...
Śmiało jął postępować naprzód. Aczkolwiek niewielka dzieliła go przestrzeń od samochodu do pałacyku Orzelskich, niezbyt łatwą była ta droga. Raz po raz wpadał malarz nogą w jakąś kałużę

178