Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

dżdżu i raz po raz czynił rozpaczliwe wysiłki, aby się nie rozciągnąć na ziemi, śród błota...
Wtem odetchnął... Już pałacyk... Zdala miga mdłe światełko w sypialni Tamary... Doskonale! Nic nie pokrzyżowało ich zamiarów i oczekuje go ona, jak zostało umówione.
Teraz, choć właściwie wcale to nie było potrzebne, bo deszcz tłumił odgłos kroków, jął się skradać do willi, niczem przestępca.
Pocichu otworzył w sztachetach furtkę, która nawet nie zaskrzypiała, paru susami przesadził gazon przed pałacykiem i znalazł się przed oświetlonem oknem.
Leciusieńko zastukał. Później chwila naprężonego oczekiwania.
— Czy posłyszała ten sygnał kochanka?
Tak...
Bo ostrożnie, powoli rozwarło się okno, ujrzał w nim twarz, na widok której radośnie zabiło w nim serce, a znajomy głos słodko wyrzekł:
— To, ty?
— Ja! — pośpiesznie jął objaśniać Krzesz — Samochód pozostał w lasku... Straszna ulewa, ale będziesz musiała te kilkadziesiąt kroków przebiec. Bliżej obawiałem się podjeżdżać... Śród drzew nikt auta nie dojrzy. Światła kazałem zgasić.
— Doskonale... doskonale... — szepnęła, wychylając się nieco. — Słoty się nie boję i bez lęku przebędę tę przestrzeń. Wszystko już przygotowałam i skoro wyniesiesz walizki, wyślizgnę się bocznem wyjściem.
— Nie przebrałaś się do drogi? — zdziwił się

179