Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

razem z hrabiną... Poruszyliśmy każdą trawę w ogrodzie...
— Ależ...
Rzekomy baron wzruszył ramionami.
— Naprawdę, szkoda czasu na dalszą rozmowę. Chce pan, panie Krzesz, dobrze posłuchać, co mu powiem! Teraz — spojrzał na zegarek — jest pierwsza! O piątej raz jeszcze odwiedzę pana! I uprzedzam... Jeżeli neseser z biżuterją do tej pory się nie znajdzie, zostanie pan zaaresztowany...
Skinął lekko głową i nie zwracając uwagi na dalsze zaprzeczenia malarza, opuścił pracownię.
Krzesz, gdy pozostał sam, z rozpaczą załamał ręce.
Więc, nawet potem, gdy Tamara zdecydowała się wyznać prawdę, przez ten przeklęty kufereczek, który zginął w niewytłumaczony sposób, ma zostać zgubiony bezpowrotnie?
Co się z walizką stało? Orzelska nie rzuca na wiatr posądzeń. Ześlizgnęła się z okna? Zabrał ją ktoś ze służby, lub przypadkowy przechodzeń?
Straszne, okropne...
A najstraszniejsze, że teraz w oczach ukochanej uchodzi za złodzieja! Jak dowiedzie swej niewinności, jak udowodni, że nie przywłaszczył sobie kosztownej biżuterji? Sto tysięcy! Łatwo powiedzieć! Nie jednego, uwiodłaby podobna suma! Każdy będzie przekonany, że ukradł Krzesz! Wszak pan z panów, Raźnia-Raźniewski, tylko ironicznemi spojrzeniami odpowiadał na jego zaprzeczenia.
Chłodny pot zrosił czoło malarza. Za parę godzin... O piątej...

205