piwnicy. Znajdowało się ono w znacznej odległości od frontowych drzwi i należało przebiec najmniej dziesięć kroków od wejścia, aby tam się znaleźć. Zapewne, musiał być tak podniecony, wdzierając się do willi, że niepostrzeżenie przebył tę znaczną przestrzeń, sądząc w zdenerwowaniu, że ledwie próg przestąpił. Bo jakżeż inaczej to sobie wytłomaczyć?
Zresztą Krzesz nie miał wcale zamiaru ani nad tem się zastanawiać, ani tego sobie tłomaczyć. Zaprzątała go jedna myśl. Hrabina Orzelska. Tak cudnej kobiety nie napotkał dotychczas nigdy. Zgodziła się pozować mi do obrazu. O, stworzy on arcydzieło i dzięki niemu wybije się szybko. A prócz sztuki i sławy, zdobędzie jeszcze... Wszak przyglądała mu się takim wzrokiem... Tu zamiary malarza stawały się tak śmiałe, że nie wypowiadał ich nawet wyraźnie sam przed sobą. Lecz czuł, jak gorąca fala krwi uderza do głowy, a piersi rozsadza potężna fala pożądania...
Wędrowałby tak Krzesz, w stronę miasta, zatopiony w swych medytacjach, śród jesiennej szarugi, gdyby nagle czyjaś dłoń mocno nie pochwyciła go za ramię. Obejrzał się i drgnął, niby ujrzawszy samego czarta. Istotnie, można było się przestraszyć. Tuż obok, stała wysoka i chuda kobieta, niby z pod ziemi wyrosła, której twarzy nie rozróżniał, gdyż była przesłonięta gęstym, żałobnym welonem.
— Pani? — zagadnął niepewnie.
Nieznajoma, wciąż mocno wpijając się kościstemi palcami w ramię Krzesza, wskazała w kierunku, skąd powracał, w stronę niknącej w mroku willi.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.
15