Musiała ona być jednak dobrze znana Zosieńce i odwiedzała ją zapewne po kryjomu, nie raz, bo wpadła do bramy, jak ktoś, kto znakomicie zna drogę i przebywszy podwórko, skierowała się do jednej z oficyn.
Drzwi skromnego mieszkania...
Dłoń panienki uderza w nie, w umówiony sposób, trzykrotnie.
— Kto tam?
— Ja!
Głos Zosieńki musiał być znakomicie znany, tej, która znajdowała się wewnątrz, bo wnet rozwarły się drzwi.
Na progu stała Marta.
Blada, skupiona w sobie. Rzekłbyś dręczyły ją ciężkie troski, bo wielka poprzeczna zmarszczka przecinała jej czoło.
Ale, na widok Zosieńki, wnet rozjaśniło się jej oblicze.
— Jesteś, nareszcie!
— Jestem! Na chwilę! — poczęła wyjaśniać. — Tak szczęśliwie się złożyło, że Orzelska dokądciś wyjechała i mogłam się wymknąć...
— Ach, tak!... Sądzisz, że dzisiaj, napewno?
— Napewno!
Obie patrzyły na siebie przepojonym serdecznością wzrokiem. Nagle, pierwsza Marta wyciągnęła ramiona i pochwyciła w swe objęcia Zosieńkę.
— Ty, moja złoto kochane! — wyszeptała. — Ty, moja cała nadziejo i wybawicielko!
Policzki panienki pokraśniały gwałtownie. Odwzajemniając uściski, nieśmiało odrzekła.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.
210