— Z tamtąd pan wyszedł!
— Tak! — przytwierdził, coraz więcej zdumiony.
Wyciągnięta ręka kobiety groźnie poruszyła się w powietrzu.
— Siedziba szatana!... Siedziba szatana!... — z jej piersi wydobył się chrapliwy okrzyk. — Czy on jeszcze żyje?...
— Kto? — powtórzył Krzesz, nic nie rozumiejąc z tej całej sceny.
— Kto? — zaśmiała się zjadliwie. — On... on...
— Hrabia Orzelski? — domyślił się malarz. — Widziałem go przed chwilą... Jest sparaliżowany i obłąkany... Lecz czemuż pani mnie o to wszystko zapytuje?...
Nie dała wprost odpowiedzi. Natomiast, jakby snuła głośno swą myśl.
— Sparaliżowany? Obłąkany... Dobrze mu tak!... Dobrze!... Kara Boża... Niedługo pożyje... Dziwne, że dotychczas z nim się nie załatwili?... Przecież im przeszkadza... A ta djablica?
— Szanowna pani! — rzekł, chcąc wyjaśnić tę całą niezwykłą scenę. — Nie rozumiem kogo pani przeklina, o co jej chodzi i jakich ja mógłbym jej udzielić informacji? Któż jest ową djablicą?...
— Tylko jedna istnieje na świecie kobieta, w którą wcielił się szatan!...
— Ma pani hrabinę Orzelską na myśli? — podchwycił zły. — Ona ma być tą djablicą? Sądzę, że pani się myli... Bardzo z niej piękna i miła dama...
Jakiś chichot, podobny do skowytu, wyrwał się z piersi nieznajomej.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.
16