Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

Tamara zdążyła ochłodnąć z pierwszego wrażenia. Stało się najgorsze, co się stać mogło. Paralityk niespodzianie oprzytomniał.
— Zwarjował! — zawołała, starając się uratować sytuację. — Nie wie, co mówi, szaleniec...
— Nie zwarjowałem! — odparł ostro. — Choć ty czyniłaś, co było w twej mocy, żeby mnie doprowadzić do tego! Ty... nędznico! Ty...
— Napad furji! Napad furji! — wykrzyknęła, aby przerwać dalsze jego słowa. — Uprzedzam cię, Zosieńko! Tak bywa, gdy go nieoczekiwanie zbudzić i rozdrażnić! Obsypuje mnie wtedy potokiem oskarżeń... i wymysłów... Baron Raźnia-Raźniewski najlepiej powiedzieć to może! Nieraz asystował przy podobnych scenach...
Rzekomy baron skłonił się poważnie, na znak, że potwierdza słowa hrabiny, ale Orzelski już krzyczał dalej:
— Jaki baron Raźnia-Raźniewski! Nigdy nie słyszałem o podobnym baronie! Pewnie zbój, morderca, twój wspólnik...
— Chodźmy! — wyrzekła Tamara, opanowując się z całej mocy. — Gdy odejdziemy, on się uspokoi!
Uczyniła parę kroków, aby pochwycić za rękę Zosieńkę i pociągnąć ją za sobą. Lecz ta, cofnęła się, mierząc ją wzrokiem pełnym wstrętu.
— Precz!
Drgnęła z gniewu. Lecz, jeszcze nie chciała doprowadzić do ostateczności. A nuż, w drugim pokoju podsłuchuje służąca?

247