Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

— Iwan! — Czemu nie przychodzisz? Chodź tu zaraz! — padł z ust Orzelskiej nowy rozkaz.
— Jestem! — odezwał się z sąsiedniego pokoju gruby męski głos.
— Przynieś z sobą bat!
— Słucham!
Niezadługo wszedł do gabinetu olbrzymi, może pięćdziesięcioletni drab, sądząc z ubrania, służący. Miał w ręku potężny pejcz i tym pejczem wymachiwał, jakby odniechcenia. Przystanął w progu i przyjmując postawę służbistą, zwrócił się do Orzelskiej, z zapytaniem:
— Mam zacząć?
Stary mężczyzna jęczał teraz i wił się na swym fotelu, a w jego oczach migotały błyski zwierzęcego lęku. Jak pies, spodziewający się bezlitosnej a okrutnej kary, oczekuje ciosów, przed któremi osłonić się nie może, tak samo stary człowiek kulił się na swem miejscu.
— Więc mam zaczynać? — powtórzył nazwany Iwanem.
— Boże... Boże... — jęczał mężczyzna... On mnie będzie bił, Iwan, mój kozak, mój sługa... Jestem stary, chory i sparaliżowany, słaby... Bronić się nie mogę. Co za hańba... Co za wstyd... Toć wy nie macie odrobiny litości...
Bat w ręku Iwana poruszał się coraz groźniej...
— Twierdzisz, że nie znam litości! — powtórzyła. — Czemuż mi się sprzeciwiasz i nie chcesz podpisać papierów?... Stawiasz mnie również w położeniu bez wyjścia...
— Nie mogę!

19