Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dla czego?
Po raz pierwszy jakiś błysk energji przebiegł po pozbawionej wyrazu twarzy mężczyzny.
— Bo nie wolno mi skrzywdzić nikogo!
— Nie skrzywdzisz!
Lecz on już przemawiał stanowczo, na chwilę odzyskawszy dumę i godność.
— Zabrałaś, co miałem!... Trudno... Nie żałuję... To było moje... Lecz tamto, co innego...
— No... no — wyrzekła. — Co za szlachetność... Co za niezłomne postanowienia... Więc, ostatecznie odmawiasz?
— Powiedziałem...
Zwróciła się w stronę olbrzymiego kozaka, który z marsem na czole, nieruchomy, niby olbrzymi posąg kamienny, oczekiwał rozkazu.
— Iwan!
Postąpił parę kroków w stronę fotelu i bicz uniósł do góry.
— Nie! — wykrzyknęła. — Wprzód ściągnij z niego ubranie! Dawaj pejcz!
Kozak wyciągnął w jej stronę bat, który pochwyciła skwapliwie, poczem brutalnie szarpnął chorego za ramię. W oczach tamtego znowu na chwilę zamigotał lęk, lecz wnet się opanował.
— Ściągaj!... Bij!... Katuj... oprawco! — zawołał w jakimś paroksyzmie wściekłości. — Znęcaj się podły chamie nad bezbronnym!... Nic ze mnie nie wydobędziecie... O zamordujcie prędzej!... Niech się skończą te męki...
Kozak, nie zważając na krzyki, powoli, niby rozkoszując się cierpieniami ofiary zdejmował z pa-

20