Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co zamierzacie z nami uczynić! — nagle z jej gardła wypadł ochrypły okrzyk.
Paralityk, trzymając w swych objęciach córkę, zawołał:
— Niech idzie wolno! Niech, idzie! Niech nie mąci nam chwili szczęścia! Nie pragnę zemsty za krzywdy doznane! Nie chcę procesów i skandalu! Życie zapłaci jej za mnie...
— Skoro taka wola hrabiego — rzekła z jakimś przekąsem detektywka — jest pani wolna! Choć ja postąpiłabym inaczej, bo zbyt wielkie są pani zbrodnie! Proszę iść! Ale o jednem ostrzegam! Jeśli pani nawet uda się uciec, policja zapewne obstawiła cały dom, w poszukiwaniu fałszywego barona Raźnia-Raźniewskiego...
Awanturnik zbladł. Lecz, jeszcze pozostawała możliwość ocalenia. Tu, nie zamierzał nikt ich zatrzymywać.
— Naprzód, Tamaro! — zawołał. — Każda chwila jest droga! Nie pochwycą mnie łatwo!
Rzucił się w stronę bocznego wyjścia. I ona, pozornie spokojna, uśmiechając się ironicznie, pospieszyłaby wślad za nim, gdyby czarno ubrana kobieta, nie przeszkodziła temu.
Oczy jej błyszczały znów nienaturalnem podnieceniem i wyraźnie przebijało się w nich szaleństwo.
— Ona, ma odejść? Odejść, bezkarnie? — zasyczał w gabinecie mściwy głos. — Przenigdy!
— Pozostaw ją w spokoju, Marjo! — powtórzył Orzelski. — Niech idzie...
Ale czarno ubrana kobieta, jakby nie słysząc tych słów coraz bliżej następowała na Tamarę.

302