— Spóźniłam się trochę! — odparła, wchodząc do środka mieszkania.
Niezadługo siedziała w sporym pokoju, urządzonym, niby laboratorjum chemiczne. Na półkach i stołach, ciągnących się wzdłuż ścian, stały liczne przyrządy, kolby, retorty, naczynia i butelki, napełnione różnokolorowemi płynami. Przy biurku zaś, zarzuconym papierami, zajmował miejsce młody człowiek, zapewne właściciel mieszkania, o wygolonej twarzy, odrzuconych do tyłu włosach, w wielkich rogowych, amerykańskich okularach. Widocznie wizyta oderwała go od doświadczeń, bo był ubrany wygodnie, bez kołnierzyka, jedynie w pijamie. Spozierał na Orzelską uważnie, jakby oczekując, co ona mu powie.
— Wyczerpały się proszki! — poczęła, wprost przystępując do tematu. — Odzyskuje energję... Poczyna mi stawiać opór...
— Tarmaro!... Tarmaro... — rzekł zamyślony, zwiąc Orzelską poufale po imieniu. — Umiem wytwarzać narkotyki, które pozbawiają woli, oszałamiają, lub stopniowo niosą śmierć... Czemuż nie potrafię wynaleźć leku, któryby zabijał sumienie?...
— Znów zaczynasz stare historyjki, Bobie?...
Nazwany Bobem skrzywił się boleśnie.
— Dla ciebie porzuciłem rodzinę... Dla ciebie straciłem miano przyzwoitego człowieka, sprzeniewierzając powierzone mi pieniądze... Ongi, mawiano o mnie, że jestem rokującym nadzieje uczonym... Dziś, niby przestępca, siedzę tu ukryty, w tem mieszkaniu i pomagam ci do zbrodni...
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.
27