— Twoja ukochana córka...
— Tak... tak...
Orzelska wpijała się w tę ruinę ludzką z wyrazem dzikiego triumfu.
— Toż on już nic nie rozumie i o niczem nie pamięta! — wyszeptała. — Nawet o Zosi... Genjalny jest ten Bob... Genjalne są te proszki...
Należało jednak próbę doprowadzić do końca, a od wyniku próby zależało wiele, nawet życie hrabiego...
To też Orzelska jęła przemawiać doń, jakby przed nią siedział człowiek przytomny, bacznie przytem śledząc, jaki skutek wywierają jej słowa.
— Więc, przyjeżdża panna Zosia! — powtórzyła. — Choć pięć lat już trwa nasze małżeństwo, nie znam jej wcale, bo wciąż kształciła się zagranicą... a ja... to jest my — poprawiła się — z różnych względów uważaliśmy za niewskazany powrót Zosi do kraju... Nie wiem nawet, jak wygląda, bo ty masz tylko jej fotografje z lat dziecinnych... Sądzę jednak, że gdy teraz powróci, zapanuje pomiędzy nami serdeczny stosunek... Zaopiekuję się nią szczerze...
— Ty... ty... zaopiekujesz? — w źrenicach bez wyrazu paralityka zabłysł na sekundę cień lęku, ale wnet zgasł. — Dobrze... Zaopiekuj się...
— Pokocham, niczem własną córkę!
— Acha... Acha...
— Mogłeś sądzić — tłomaczyła słodko — że mam względem twej córki jakieś złe zamiary... Bo żądałam koniecznie, ponieważ jest niepełnoletnia, a ty zarządzasz jej majątkiem, żebyś na mnie, ze względu na swą chorobę wystawił plenipotencję...
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.
48