Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

warła doń blisko swym policzkiem, tak pozostając nieruchomo. Pod wpływem tego serdecznego uścisku, w nieprzytomnym jakby na kilka sekund zbudziło się życie. Znów rozwarł oczy i poruszył wargami, ale te wargi nie wydały dźwięku.
— Okropne! — wymówiła ze łzami w oczach. — Okropne... Papa już nie poznaje nikogo...
Tamara lekko dotknęła jej ramienia.
— Nie przedłużajmy — wyszeptała — tej niemiłej sceny... Jeśli budzić go zbyt natarczywie, dostaje ataków furji... Chodź, Zosieńko...
Panienka, posłuszna wezwaniu, oderwała się od chorego, złożywszy tylko na jego czole ostatni pocałunek. Powoli, na palcach, opuściła gabinet, tłumiąc łkania, jak się opuszcza komnatę, w której spoczywa nieboszczyk... Czyż, bowiem, dla niej ojciec już nie zmarł?
— Tak, Zosieńko! — znakomicie udane współczucie zadźwięczało w głosie Orzelskiej, gdy znalazły się w sąsiednim salonie. — Wyzbądź się złudzeń... Prawie wszelka nadzieja stracona... Wzywałam jeszcze przed paru dniami lekarzy na konsyljum... Nie czynią nadziei, aby kiedykolwiek odzyskał zmysły...
A gdy hrabianka zagryzła wargi, nie chcąc wybuchnąć głośnym płaczem, dodała:
— Teraz widzisz, jakiem jest moje życie... Istny szpital... Nie znam i nie widuję nikogo... Poświęciłam się całkowicie choremu...
W Zosi następował, widocznie, jakowyś duchowy przełom. Jeśli tkwiły w niej jeszcze, pod wpływem słów żałobnie ubranej kobiety, resztki uprze-

55