Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż... Odprowadzę pana... Umówimy się w sprawie dalszych seansów...
Malarz, kiedy się znaleźli sam na sam w przedsionku, dał folgę dręczącym go zapytaniom:
— Kim jest ów młodzieniec? — zagadnął.
— Przecież wiesz! — udała zdziwienie — Robert Szarecki... doktór-chemik, rokujący nadzieje uczony. Ponieważ jest moim kuzynem, zdrobniale nazywam go Bobem...
— Tak... tak... — mruknął. — A czemuż on mi się z taką złością przyglądał?
— Wydawało ci się!...
— Bynajmniej, nie zdawało mi się!... W tobie zakochany?... Zazdrosny?
W przedsionku zadźwięczał srebrzysty śmiech.
— Głupcze! Nie zauważyłeś, że pragnę go skojarzyć z Zosieńką?
— Hm... ale...
Orzelska przycisnęła się do Krzesza.
— Czyż nie domyślasz się, że ciebie tylko kocham! — wyszeptała gorąco, poczem wymówiła prawie te same słowa, jakie padły z jej ust w czasie rozmowy z Bobem: — Że przywiązałeś mnie do siebie na długo!
Krzesz nie należał do liczby bardzo spostrzegawczych mężczyzn. Ale połechtana miłość własna czyni ślepemi i najbardziej przebiegłych. To też porwał Orzelską w swe objęcia i jął obsypywać tak gwałtownemi pocałunkami, że z tych uścisków wydostała się dopiero po dłuższej chwili.
— Szaleńcze! Co robisz? Jeszcze ktoś nadejdzie...

63