Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

— Uwielbiam cię! — wymówił porywczo.
Teraz, stojąc o parę kroków od malarza, uśmiechała się zagadkowo.
— Naprawdę mnie kochasz? — zapytała.
— Nad życie!
— I gotów jesteś spełnić każdą moją prośbę?
— Każdą.
— Hm! — uśmiech Orzelskiej był coraz dziwniejszy. — W najbliższej przyszłości wypróbuję twe przywiązanie... Bo, istotnie, zwrócę się z pewną prośbą...
— Nie zawiedziesz się! — odparł z przekonaniem. — Wykonam, co tylko rozkażesz! A chyba — zażartował — nie zechcesz mnie nakłaniać do zbrodni?
Ogniki zagrały w głębi źrenic.
— Kto wie? Czyż nie warto dla mnie popełnić morderstwa?
— Może i warto! — zaśmiał się wesoło — Lecz zaciekawiłaś mnie! Powiedz, o co chodzi?
— Później... Za dni parę...
Krzesz nagle spoważniał.
— Wiesz Tamaro — rzekł — jesteś naprawdę tajemnicza i tajemnicza cię otacza atmosfera... I po drugiej wizycie ostrzegano mnie przed tobą!
Skrzywiła usta z pogardą.
— Znów czarna dama?
— Nie! Tym razem mężczyzna...
— Mężczyzna?
— Iwan! Twój kozak... Dopędził mnie, kiedym opuszczał pałacyk i radził, abym zaniechał tu odwiedzin...

64