— Pozwól, jasna pani hrabino, że skończę... Najmniejszy robak, podnosi kiedyś główkę i skarży się, że mu się dzieje krzywda... Coś ty ze mnie uczyniła? Ostatniego łotra! Bo na twój rozkaz stałem się dozorcą więźnia i oprawcą chorego człowieka! Biłem, dręczyłem Orzelskiego, boś ty tak chciała... Serce mi się krajało, kiedy paralityk błagał o litość, a mnie nie wolno było mu okazać tej litości... Zresztą, chwilami nie wiedziałem, co robię... Bo cenę tych tortur stanowiły twoje pieszczoty, a jęki ofiary głuszyła myśl o twoich pocałunkach...
Oniemiała. Nigdy nie spodziewała się podobnego buntu, ani też, by słowa podobne padły z ust kozaka. Oczy jej nabrały niesamowitego blasku, a dłonie zacisnęły się kurczowo. On, tymczasem, prawił dalej:
— Aż pojąłem!... Takich, jak ja niewolników masz więcej i kręcisz niemi ciągle... Lalki... I ten chemik i malarz... Każdemu płacisz swem ciałem i tysiącem kłamstw, w które wierzą, biedacy... Mnie się to już znudziło...
Orzelska posiadała na tyle sprytu, iż pojęła, że kozaka obecnie ostrym tonem nie przestraszy. O co właściwie chodziło? Pozbyć go się z domu jaknajprędzej... A potem resztę się załatwi... Jeśli nie ona, to Ryszard...
— Iwanie! — odrzekła. — Wszystkie twe zarzuty są niesłuszne, lecz nie mam zamiaru się tłomaczyć... Byłam twoją kochanką, pod wpływem chwilowego kaprysu... Dziś kaprys ten przeszedł... Uważam, że dalszy nasz wspólny pobyt pod jednym dachem jest niemożliwy... Twierdzisz sam, że źle
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.
84