Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

dojrzał Orzelską i pannę Zosię. Obie miały miny zasmucone, a panna Zosieńka raz po raz rzucała w kierunku Tamary spojrzenia pełne litości i współczucia, niby pragnąc ulżyć w jej boleści i przygnębieniu. Młody doktór Bob, był dziś nieobecny, lecz prócz pań siedział jeszcze w salonie czterdziestoletni, szpakowaty mężczyzna, ubrany nienagannie, o wyglądzie wielkiego pana, czy też dyplomaty. Czarny garnitur i czarny krawat, spięty niewielką perełką podkreślały wytworność postaci nieznajomego, a monokl w złotej oprawie, tkwiący w lewem oku, krył nieco zimne błyski wielkich stalowych źrenic. Twarz była doskonale opanowana i rzekłbyś, raz na zawsze osiadł na niej wyraz uprzejmego, lecz nieco odpychającego i nakazującego respekt, chłodu.
— Co to za bajeczny typ! — pomyślał Krzesz, taksując go po malarsku. — Idealny arystokrata! Taki pomiata wszystkiemi i nic go nie wzruszy! Któż to być może?
Hrabina pospieszyła z wyjaśnieniem. Uśmiechając się blado, wyciągnęła dłoń na powitanie do malarza i wyrzekła.
— Panowie jeszcze się nie znają!... Mistrz Krzesz i baron Ryszard Raźnia-Raźniecki... Mój stary przyjaciel z zagranicy... Rzadko kraj odwiedza, a gdy się w Warszawie pojawi, nigdy nie omieszka i do mnie zawitać. Szczerze mu jestem za to wdzięczna... Niestety, niefortunnie dziś się wybrał...
— Czy zaszło coś niezwykłgo? — zagadnął zdziwiony Krzesz, uścisnąwszy rękę barona i zajmując miejsce.

90