Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale cożem temu winna? — poczęła szybko tłomaczyć. — Toż mnie spotkała przykrość nie mniejsza, niźli ciebie! Wszak pozostałam! A Fred chciał koniecznie, żebym z nim odeszła...
Chodził teraz wielkie krokami po pokoju.
— Zbój! Zbój! — powtarzał. — Na mnie się rzucił! Mnie śmiał uderzyć!
— Dobrze nie rozumiał, o co chodzi! — mówiła. — Kiedy wszystko się wyjaśni, pierwszy cię przeprosi!
— Nie potrzeba mi przeprosin błazna! Ja go osadzę w więzieniu.
— Zastanów się! Skoro mamy się pobrać...
Spojrzał na nią zezem.
— Ach, pobrać!
Podeszła parę kroków, chcąc mu zarzucić ręce na szyję.
— Złoty, kochany! Jakaś niepojęta intryga. Przecież, po ślubie...
Lecz on odepchnął ją prawie brutalnie. Egoizm i duma przezwyciężyły chwilową namiętność, którą żywił dla Lenki. Przez nią został spoliczkowany. Kto wie, może ona działała wspólnie z bratem, aby skompromitować go, przymusić go do rychłego zawarcia małżeństwa.
— Pachnie szantażem! — skrzywił się nagle.
Lenka, mimo, iż zazwyczaj dość powoli orjentowała się w sytuacji, teraz poczerwieniała, pojąwszy całą doniosłość obraźliwego zachowania się dyrektora.
— Jak śmiesz?.. — szczery okrzyk oburzenia wybiegł z jej ust.