że jeśli się pojawi osobiście, to przyjmie go Hanka. Chciał jeno uprosić panią Klarę, która stale otwierała drzwi, żeby wpłynęła na siostrzenicę i ta przeczytała list, a nie zwróciła go znów nierozpieczętowanym.
W rzeczy samej, po krótkiem dzwonieniu, ujrzał ciotkę, która na widok Freda przeraziła się, niby spostrzegłszy samego djabła i chciała drzwi zamknąć z powrotem.
— Pani Klaro!... Pani Klaro! — zawołał zrozpaczą. — Ja wcale nie zamierzam wchodzić do mieszkania. Tylko...
— Tylko? — burknęła umyślnie niegrzecznie, bo w pokoiku Hanki znajdowała się Helmanowa, a na wypadek „pojawienia się“ Korskiego, zostały wydane ścisłe instrukcje.
— Przyniosłem list!
— Jeden już pan przysłał...
— Właśnie...
— I Hanka odesłała z powrotem! — kłamała.
Fred aż wyciągnął do niej ręce.
— Jest pani dobrą, szlachetną osobą! — przemówił gorąco. — Zaszło pomiędzy mną a Hanką straszne nieporozumienie... Intrygi, brudne intrygi! Widocznie, jeszcze nie ochłonęła, skoro zwróciła poprzedni list! Przyniosłem inny, obszerniejszy...
— Cóż ja tu poradzę?
— Pani jedna może ją przekonać, aby go przeczytała! Kiedy przeczyta, zmieni zdanie... Pani Klaro, niechaj pani wpłynie na Hankę, aby przyjęła list... Bóg jeden wie, jak pani będę wdzięczny!.. Na całe życie. Pokocham, jak własną matkę...
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.