Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

pochylił głowę. Siedział wówczas w swym pokoiku, w mieszkaniu matki.
Wpijał się wzrokiem w martwe litery, zdawałoby się, raz na zawsze przesądzające o jego losie...
Nagle, on silny, energiczny, poczuł się słaby i skrzywdzony, niczem dziecko...
Jakiś głuchy jęk wydobył się z piersi Freda... Jęk początkowo cichy, a później coraz mocniejszy... Coś w nim zamarło — a życie straciło powab i sens.
Nigdy już Hanki nie przekona? I nie zobaczy?
A w takim razie...

Niemniej przykro odbiły się ostatnie przejścia i na losach Lenki...
Właściwie nie zdobywszy nic, straciła wszystko.
Jeśli sądziła, że Horwitz, ochłonąwszy z gniewu, zrozumie, jak niesprawiedliwie, z nią postąpił, pierwszy się odezwie i przeprosi, to nastąpiło w tym względzie rozczarowanie, bo dyrektor milczał, rzekłbyś, zapomniawszy całkowicie o istnieniu „narzeczonej“.
Cóż podobne postępowanie miało oznaczać? Posądzał o współudział w wywołaniu wstrętnej awantury, czy też zerwał skorzystawszy z pretekstu. A taki wydawał się zakochany! Ileż zaklęć i kuszących obietnic z jego ust padło.
— Ach, ten Fred!... Wszystko przez Freda....
Prócz złości na brata, iż on to właśnie stał się przyczyną szybkiego końca świetnie zapowiadającej się karjery, ogarniał Lenkę i lęk... A nuż pojawi się, ten srogi cenzor moralności i mimo danej obietnicy mężowi o zajściu opowie... Przedtem nie obawiała rewelacji o swym stosunku z Horwitzem, podkreśla-