Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kogo?
— Horwitza! — wypalił. Bo, gdybyś się z nim zobaczyła, może się dowiesz, o co mu właściwie chodzi?... Chwilowa niedyspozycja, czy też...
Nie dokończył.
— Dobrze! — rzekła sucho. — Postaram się skomunikować z dyrektorem.
Reszta obiadu upłynęła w milczeniu. Różne myśli krążyły w głowie Lenki i coraz większego nabierała przekonania, iż musi rozmówić się z kochankiem i ostatecznie sprawę wyjaśnić. Niechaj przynajmniej wie, czego się trzymać. Nietylko ją potraktował więcej, niż brutalnie, lecz teraz poczyna mścić się na mężu.
Skoro też, po obiedzie pan Ignacy wyniósł się z domu, znów do biura, by popołudniową pracą zaznaczyć swą wyjątkową gorliwość, pochwyciła słuchawkę telefonicznego aparatu, rzucając numer Horwitza.
Sam podszedł, na szczęście, do telefonu.
— To ja! — wyrzekła trochę niepewnie, posłysawszy jego głos, — Okońska!
— Ach, pani! — przemówił sztywno.
— Chciałam się porozumieć...
— Właściwie, w jakiej sprawie?
— Zdaje się, mamy sobie wiele do powiedzenia.
Wyczuła, że się waha.
— Sądzę — nalegała — że osobiste nasze widzenie się, jest konieczne.
Głos Horwitza złagodniał.
— Jeśli pani sobie tego życzy, będę na nią oczekiwał.
— Więc, za pół godziny...