Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze!
Chciał ją widzieć! Nie odmówił stanowczo Ucieszona Lenka, wnet biegła w kierunku mieszkania dyrektora, układając w główce treść przyszłej rozmowy.
Przyjął ją z miną, niby to wyrażającą obojętność, lecz w gruncie grał komedję.
Horwitz należał do liczby tych mężczyzn, którzy pobłądziwszy, nie lubią się przyznać nigdy do tego, że pobłądzili. Popsuty przez życie, był kapryśny i w swych uczuciach niestały. A nadewszystko stawiał miłość własną. Otrzymany policzek od Freda palił go, niby rozżarzone żelazo. Dusił się z bezsilnej złości i gniewu. Bo i cóż miał począć. Wyzwać smarkacza na pojedynek, bić się z nim, tą drogą uzyskać satysfakcję? Śmieszne doprawdy i skandal na całą Warszawę. Tedy, za zniewagę doznaną od brata, mścił się na siostrze, a w jego głowie powstawały różne reflekcje. Jeśli przedtem ożeniłby się może nawet z Lenką, pod wpływem chwilowego szału, ale postawiwszy warunek, by wszystko odbyło się bez rozgłosu, Okoński odszedł zadowolony otrzymawszy odszkodowaniem, a rodzina Lenki nie pokazywała mu się na oczy, teraz przyszło otrzeźwienie... Jakaś zbójecka familja... Ten Fred. Wprawdzie Lenka ma dobry charakter i za rodzinkę nie odpowiada, ale oni zechcą się wtrącać. Pocóż, na starość, szukać guza i wdawać się w awantry?...
Lecz Lenka jest taką rozkoszną kochanką!...
Przed dyrektorem zarysowało się wielkie zagadnienie, niby hamletowskie być, albo nie być...