Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

tłumić niesmak dotychczasowej rozmowy, gdy wtem nastąpił zwrot zgoła nieoczekiwany. Lenka nagle mocno odepchnęła Horwitza, a z jej ust wyrwał się okrzyk stanowczy:
— Nie.
— Ależ, Lenuchno! — cofnął się, strapiony.
— Nie! — powtórzyła, powstając z miejsca. — Nigdy już nie będę twoją kochanką...
— Co... co się stało? — bełkotał, nic nie pojmując z jej podniecenia.
Tymczasem w piersiach Lenki dojrzał bunt. Więc w gruzy padły najlepsze nadzieje.
— Miał słuszność brat, — zawołała gwałtownie. — Jestem dla ciebie tylko chwilową igraszk . Traktujesz mnie, niczem dziewczynę publiczną. Zasłużyłam na to! Och, po stokroć zasłużyłam.
Horwitz nie spodziewał się podobnego wybuchu.
— Uspokój się...
— Zasłużyłam! — wykrzyknęła. — Boś poznał mnie u Helmanowej... Myślisz, żem lalka, jak wszystkie! Bodaj, o sfałszowanych wekslach, lepiej dowiedziałby się Ignacy, bodajbym się w więzieniu znalazła, niźli przestąpiła przeklęty próg „Helwiry“... Dość bagna, dość brudów... Więcej się nie poniżę, choćbyś obsypywał mnie złotem... Każdy z was jednaki! Gdy go podnieci ładna nóżka, lub buziak, skarby świata obiecywać gotów! A później...
— Lenuchno! Lenuchno — błagał.
— Odejdź! — odsunęła go powtórnie, kiedy znów usiłował się zbliżyć. — Odejdź! Skończone... Ale ja zrywam. Zrywam, bo nawet gdybyś ożenił