Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

się ze mną, uważałbyś mnie nadal za kokotę, a kiedy minąłby szał, rzuciłbyś parę tysięcy odczepnego...
Mimowolnie powtarzała słowa Freda. Wstrętny wydawał się jej teraz Horwitz z lekko zamglonemi z namiętności oczami, i zaślinioną, obwisłą dolną wargą.
— Satyr!!... — rzuciła mu prosto w twarz i bez namysłu wypadła z pokoju.
Pozostał z miną niewyraźną, jaka jest właściwa mężczyznom, którzy przygotowali się na wyrafinowane rozkosze, a te rozkosze ominęły ich niespodzianie.
— Pikantna bestyjka! — mruknął. — Ale może jeszcze damy sobie z nią radę!
Lenka, wielce zadowolona z siebie, biegła do domu... Po raz pierwszy w tej naiwnej duszy zbudziło się poczucie godności własnej i dumy. Wyrosła jakby we własnych oczach, a choć czuła, że w życiu nastąpić musi przełom znaczny, nie przestraszało to jej bynajmniej.
W domu, powitał ją pan Ignacy pozornie uprzejmem spojrzeniem, które w gruncie kryło niepokój. Domyślał się, że żona widziała dyrektora i ze spotkania z tym potentatem powraca. Z ust Lenki mógł posłyszeć wyjaśnienie, czemu w biurze go napotykają niespodziewane przykrości. Lecz ona, niby drocząc się, umyślnie milczała, rozbierając się powoli i zmieniając strojną sukienkę na domowy szlafrok.
Wreszcie, nie wytrzymał.
— Cóż? — zapytał.
— O co ci chodzi? — udała nieświadomość.