Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm... hm... — niecierpliwość przezwyciężyła. — Wydziałaś Horwitza?
— Widziałam! — odparła krótko.
— Więc?
— Wcale nie było mowy o tobie!
— Jakto! — zaperzył się. — Przecież prosiłem cię wyraźnie.
Postanowiła wyrzucić z siebie zdanie, od którego zależało dalsze pożycie z mężem.
— Nie było mowy — powtórzyła — bo Horwitz począł zalecać się do mnie, a mnie się znudziły te zaloty...
— Ach, Lenko... — mruknął niezadowolony.
— Nie oburza cię to?
Pan Ignacy chwilę postał w niepewności. Od dłuższego czasu tak przywykł do wybryków i kaprysów żony, że nie wiedział, co o jej oświadczeniu sądzić.
— Żartujesz? — bąknął.
— Wcale nie żartuję!
— Moja Lenko! — rzekł niechętnie. — Wiecznie pragniesz doprowadzić do awantury! Wyśmiewałaś się przedtem, że byłem zazdrosny o dyrektora i twierdziłaś, że nic nie powinno mnie obchodzić... Teraz każesz się gniewać i stawać w twojej obronie...
— Czy ci to nie na rękę?
Był już podrażniony na dobre.
— Ach, doprawdy, skończmy z temi wybuchami histerji!...
— Chcesz, żebym skończyła? — odparła podniesionym głosem. — Dobrze! Ale przódy kilka słów