Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

podejrzewała ją o zamiary samobójcze. Chcąc się czem prędzej pozbyć ciekawej kobieciny i uwolnić od dalszej indagacji, nerwowo wyrzekła:
— Niech pani się nie obawia!... Nie mam chęci, ani wskoczyć do wody, ani odebrać sobie w inny sposób życia...
Jednak nieznajoma nie dała się odprawić łatwo. Z wyrzutem pokręciła głową.
— Ja z dobrego serca, a panienka zaraz się gniewa!.. Niejedno może się człowiekowi przytrafić w Warszawie... Szczególnie przejazdem!.. A panienka, pewnie, przyjezdna?...
— Z czego pani to wnioskuje?
— Ano, coś mi się widzi! I albo zgubiła pieniądze i nie wie, co zrobić, albo narzeczony ją opuścił.
— Narzeczony mnie nie opuścił! — odrzekła ze zniecierpliwieniem. — Bo go nie miałam!.. Ale w rzeczy samej, jestem prawie bez pieniędzy i nie wiem, gdzie przenocować. Prawdopodobnie prześpię się tu na ławce... A jutro mam otrzymać posadę! — skłamała. — Czy to pani wystarcza?
— Nie trzeba było odrazu powiedzieć?! — jęknęła kobiecina. — Toć ja panienkę przenocuję najchętniej!... Skromne jest mieszkanie, biedne, ale od zimna uchroni... Panienka w Warszawie bez rodziny? Prawda? O, niejedną bidulkę, już tak wyratowałam... Nie miało to gdzie się podziać i zaraz głupstwa przychodziły do głowy! Przepraszam, bardzo przepraszam! Ja o nic nie posądzam... Tak tylko... Własnej córki się nie ma, — smutnie skończyła, — ale... et co tam gadać. To ile razy idę bez most...
Hanka obojętnie słuchała paplaniny starej, my-