Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

śląc, iż samo niebo ją zesłało na ratunek. Kobiecina wygląda poczciwie, ma dobre serce, jakto się często u ludu, zdarza. Przenocuje u niej, a jutro się zastanowi, jak dalej postąpić. Może listownie ułoży się z matką, bo na osobiste widzenie sił nie starczy. Może zdecyduje się powrócić na Długą i zabierze swe rzeczy... Ogarniało ją coraz silniejsze zmęczenie. Z wdzięcznością spojrzawszy na starą, uprzejmie wyrzekła.
— Skoro pani taka dobra, chętnie skorzystam z zaproszenia! Istotnie na dzisiejszą noc zostałam bez dachu nad głową... Lecz długo nie będę pani się naprzykrzać...
— A choćby panienka pobyła u mnie i tydzień! — z widocznem zadowoleniem odparła. — Sama jestem... Z taką jenteligentną, ładną panną mieszkać przyjemnie!...
Nie odpowiedziawszy ani słówkiem na komplement, Gliniewska poszła wślad za starą. Ta skręciła z wiaduktu na schodki, zeszła niemi na dół, poczem udała się przez jakieś ciemne i odludne uliczki, przystając wreszcie przed odrapaną, jednopiętrową kamienicą. Po dość długiem dzwonieniu, otworzył zaspany stróż i przebywszy obszerne zarośnięte trawą podwórze, znalazła się Hanka na progu mieszkania.
Drzwi były obite ceratą i otwierał je szereg zamków. Stara długo coś majstrowała przy nich, wreszcie rozwarły się wrota Sezamu i gestem wskazała Gliniewskiej drogę.
— Pocóż tyle ostrożności? — przeniknęło przez głowę Hanki. — Stara skarby chowa?