Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Ogarnęło ją jakieś niemiłe przeczucie i cofnęłaby się z gustem od progu, lecz cofać się już było zbyt późno.
— Proszę!... Niechże panienka pozwoli! — zachęcała nieznajoma.
Hanka śmiało weszła do wewnątrz, a gdy stara zamknąwszy z temi samemi ostrożnościami drzwi, zaświeciła lampę, ciekawie rozejrzała się dokoła.
Rozejrzała się — i zdziwiła wielce. Bo, jeśli z wyglądu zewnętrznego starej sądzić było można, że zajmuje skromną izdebkę — mieszkanko, najwidoczniej składało się z kilku pokoików, a ten, do którego wprowadziła Gliniewską, nietylko nie był urządzony ubogo, lecz przeciwnie, z dostatkiem. Nie brakło tam, ani wygodnej otomany, ani dywanów, ani łóżka ze stosem poduszek, ani komody z szeregiem cacek i zawieszonem nad nią lustrem.
Gospodyni, zauważywszy zdumienie Hanki, uznała za stosowne wyjaśnić:
— Przygląda się panienka? Resztka przedwojennego dostatku!... Nie zawsze się nędzę klepało!
— A tam, kto śpi? — zagadnęła, posłyszawszy głośne chrapanie, dobiegające z sąsiedniego pokoju.
— At... nic!... Wychowanka...
— Wychowanka? Pani ma wychowankę? A mnie się zdawało, że to mężczyzna chrapie!
— Nie, dziewczyna!... — zerknęła jakoś nieokreślenie. — Taki już jej głos!... — poczem raptownie zmieniła temat — Niech się panieka rozgości. Będzie, jak u siebie... Jeszcze się nie znamy... Józefa Jengutowa jestem!... Wdowa, po majstrze stolarskim!