Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo mi przyjemnie! — oświadczyła Hanka, wyciągając poraz pierwszy dłoń do swej gospodyni... Hanna Gn... iewska... — mruknęła niewyraźnie.
— Biniewska? — powtórzyła, przekręcając nazwisko. Nie słyszałam... Panienka przejezdna w Warszawie?... Ma dostać posadę? Nauczycielka? Do dzieci?
— Coś w tem rodzaju!
— Oj... o zajęcie ciężko, ciężko... Ale byle był dach nad głową, damy sobie radę!... Teraz nie będę więcej nudziła panienki... Nastawię herbaty, bo to biedactwo zdrożone, a później spać...
Zaśmiała się przyjaźnie...
Choć właściwie Hanka powinna była czuć wdzięczność dla swej wybawicielki, coś dziwnie ją odpychało od niej. Żałowała obecnie, że dała się skusić, skorzystawszy z zaproszenia. O ile przedtem, tam na moście, wydała się jej poczciwą, biedną kobieciną, pragnącą dać schronienie na noc bezdomej, o tyle teraz, zarówno w zachowaniu się starej, jak i w całem otoczeniu, dawało się wyczuwać coś nieokreślenie podejrzanego. I to dostatnie urządzenie mieszkanka i — chrapanie za ścianą i drogi pierścionek, połyskujący na palcu baby.
Raptem wzrok jej padł na parę pustych w kącie butelek, a później przeniósł się na ścianę, na której wisiał obraz treści wyuzdanej, poprzednio niewidoczny, w słabem świetle naftowej lampki.
Wzdrygnęła się.
— Czyżbym wpadła do spelunki? Dziwne?