Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

nych w Warszawie! Do nich się udam! Pocóż panią mam trudzić...
— Krewnych? — chrząknęła — No... no... Panienka nie pamiętała przedtem, a teraz?... Cóż? Zatrzymywać nie będę...
— Niech się pani na mnie nie gniewa, ale doprawdy...
— Wcale się nie gniewam! — oświadczyła sztywno. — Przyniosę herbatę, a później...
Wyraźnie była dotknęta. Z obrażoną miną podreptała do kuchni.
Hanka odetchnęła z ulgą... Stara nie stawiała przeszkód, a jakiś dziwny instynkt pchał ją, by co rychlej wydostać się z dziwnego mieszkania. Może obawy są niesłuszne i babina jest najlepszą kobietą, ale w tem otoczeniu, nie zmruży oka noc całą.
Wkrótce gospodyni pojawiła się z powrotem, a stawiając przed Hanką szklankę, zimno wyrzekła:
— Proszę wypić prędko!... I ja jestem zmęczona.
Dawała do zrozumienia, że obecnie pragnie pozbyć się gościa jaknajprędzej. To też Hanka, pochwiciwszy szklankę, a czując, że herbata nie jest bardzo gorąca, duszkiem wypiła ją do dna. Wypadłoby to mniej pochopnie, gdyby więcej zwracała uwagi na zachowanie swej gospodyni. Bo ta, niby patrząc gdzieindziej, w rzeczy samej, śledziła ją ukradkiem, a jakiś wyraz triumfu na krótką chwilę przebiegł po jej twarzy, kiedy Gliniewska stawiała na stole próżną szklankę.
— Więc? — powiedziała, powstając z miejsca.
Gliniewska chciała również powstać, lecz ugięły się pod nią nogi. Pod wpływem wypitej herbaty,