Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

czuła dzwne ciepło, ale jednocześnie niemoc i oszołomienie. Członki odmawiały posłuszeństwa, a powieki kleiły się same.
— Jakaż ja jestem zmęczona! — w głowie przebiegła myśl — Ach, cóżbym dała zato, żeby znaleźć się w łóżku...
— Więc idzie pani, czy zostaje? — nagliła stara.
— Sama... nie wiem... bo... — bąknęła jeszcze Hanka, ale raptem opadła na stół i ogarnął ją sen.
Stara pokiwała głową, niby podziwiając własne dzieło. Potem podeszła i pochwyciwszy torebkę, leżącą na kolanach Hanki, przetrząsnęła jej zawartość. Torebka, prócz chustki do nosa, kluczyków i paru drobniejszych monet, nie zawierała nic ciekawego. Wtedy właścicielka tajemniczego mieszkania, jęła rozpinać bluzkę uśpionej, sądząc może, iż za gorsem odnajdzie papiery, mogące stwierdzić tożsamość. Próżne nadzieje. Zerknęła tedy z ukosa na Hankę, a w tejże chwili z za przepierzenia zabrzmiał głos.
— Chyciłaś, matka, frajerkę?
— Juści. Wcale niczego, dziewucha...
— Co za jedna? Wiejska?
— A licho ją wie? Zdaje się nauczycielka, przejezdna.
— Kaprysiła?
— Niby tego, niby nie... Ale chciała wiać!.
— To ty jej, matka, wsadziłaś proszeczek?
— A coś ty myślał?... Do herbaty!
— Maładiec, stara! I powiadasz, przystojna jenteligentna?
— Chodź sam... Zobaczysz!...