Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja? — rzucił drab, z jakimś zwierzęcym błyskiem w oczach.
— Bądź spokojny, Lutek! — przymrużyła oko — Twoja kolej cię nie minie. Nie minęła cię żadna dziewucha.
Zaśmieli się oboje cyniczne.
— No, idziem; — oświadczył — Musim to i owo załatwić na mieście. A kto ostanie się w mieszkaniu?
Zastanowiła się.
— Jula! — wyrzekła, wreszcie — Możemy zostawić Julę... Z mieszkania nie ucieknie, bo dobrze zamknięte. A jak chce, niech gada do tej panienki!... Figę, się dogada...
Drab, którego gospodyni nazywała Lutkiem, z przekonaniem skinął głową.
Wyszli z pokoju.
Posłyszała jeszcze Hanka jakieś niewyraźne dyspozycje, wydawane podniesionym głosem, z za przepierzenia. Cichy, pokorny głos, wyrażający zgodę. A później trzaśnięcie drzwiami i zgrzyt klucza, przekręconego w zamku.
Boże! Gdzież się znalazła? Cóż tamci zamierzają z nią uczynić? I ten wstrętny drab...
Hankę ogarnia przestrach... Lecz jednocześnie znów czuje wielką senność... Rozumie, że powinna zerwać się z łóżka, uciekać, a tymczasem powieki sklejają się same. Ach, spać, spać...
Gdy Hanka znów otworzyła powieki, w pokoju już panował mrok.
Z trudem zebrała myśli... Albo, tkwiące w pamięci obrazy były rzeczywistością, albo też go-