Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

rączkowem przywidzeniem... Lecz, jeśli są rzeczywistością, to znajduje się w mieszkaniu wraz z jakąś Julą, którą tu tak samo zwabiono podstępnie. Nic nie straci, o ile się odezwie... Ale, czy Hance starczy sił, aby się odezwać?
Uczyniła znaczny wysiłek... Chrapliwy jęk wydobył się z piersi...
Później, drugi, głośniejszy... Osiągnął on zamierzony cel, gdyż posłyszała za przepierzeniem ruch, a potem delikatne, zbliżające się ostrożnie, kobiece kroki.
— Co... co... zrobili ze mną? — wybełkotała z trudem, kiedy głowa dziewczyny, niewyraźna w ciemnościach, pochyliła się nad nią.
W głosie tamtej zadźwięczało współczucie.
— Obudziła się pani! — szepnęła — Przestał działać narkotyk... Oni zawsze dobrze wyliczą... Na wieczór!... Jest pani przytomna, może mówić, lecz słabość pozostaje taka, że nikt najlżejszego nie stawi oporu. I ze mną podobnie było...
— Ale... ale... — Hanka już mówiła swobodniej — cóż to wszystko znaczy?
— Co to znaczy? Znalazła się pani w samem piekle! Bo do piekła lepiej trafić, niźli do tych szatanów! Oni z człowieka zrobią zwierzę. Gorzej, jak zwierzę!
— Mów pani... wyraźniej, panno Julo! Nic nie pojmuję? Wczoraj, spotkałam zziębnięta, na Moście Poniatowskiego, tę starą... Przyprowadziła mnie tutaj...
— Jej zwyczaj! Jej zwyczaj... — wyrzekła dziewczyna z nienawiścią — Takie, co z głodu zdy-