Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

chają, wyszukuje! Co im w życiu już nic nie zostało! Jengutowa łazi wieczorami, szpera. I mnie zmaniła...
— Jakiż w tem cel? — niespokojne zapytanie wydarło się z gardła Hanki.
— Jaki cel? Dziecinnie pani mówi! Chce pani posłuchać, opowiem... Byłam robotnicą, straciłam zajęcie. W domu macocha, kupa dzieciaków, bieda, że aż piszczy... To za ostatni grosz kupuję esencji octowej, idę w Aleje, myślę tam z sobą skończyć... Och, czemuż tego nie zrobiłam! Jakiego uniknęłabym pohańbienia! Siedzę w Alejach, a życia mi żal! Wokoło wesele, wszyscy postrojeni, radośni... Nagle, niczem czart z pod ziemi, wyrasta ta przeklęta stara... I niby czyta w moich myślach... Trajluje to i owo, że serce rośnie... Że muszę być biedną dziewczyną, że nie wiem, co z sobą począć, że ona mnie wyratuje, da zajęcie, zaopiekuje się, jak rodzoną córką, bo ona już taka, że patrzeć nie może na ludzką niedolę... Bylem za nia poszła... Gadała ci tak ciepło, serdecznie, żem tę djablicę z wdzięczności całowała po rękach... Poszłam... A kiedy zobaczyłam mieszkanie, to cościk tknęło mnie w serce... Byłam uczciwą dziewczyną, chciałam uciekać... A ona ze mną, jak z panią... Bo, co z panią było, też słyszałam przez ścianę. A odpocznij — gada — napij się herbaty, jutro odejdziesz... I dosypali proszku...
— A potem? — wyrzekła jakimś głuchym głosem Hanka.
— Potem? — zaśmiała się dziewczyna nienaturalnie. — Potem... Człowiek, na drugi dzień, nad wieczorem dopiero do siebie przychodzi. Ale sła-