Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

by taki, że zrobią z nim, co zechcą... Palcem poruszyć nie może... Zresztą, szkoda gadać, sama pani najlepiej to czuje... Wtedy oni mają swoich „panów“... Takich, co za uczciwemi dziewczynami... Sprowadziła jednego stara... i — tu zabrzmiał pełny rozpaczy jęk — zrobili ze mnie dziewkę... Myśli pani, koniec? Później ten rudy zbój, Lutek, chce, żeby każda mu była powolną kochanką... Tak!
— Okropne! — Hanka poderwała się na swojem posłaniu.
— Okropne? I ja rozbiłam butelkę, chciałam sobie żyły przecinać! Ale potem się spokornieje... och, jak spokornieje... Bo oni biją, bez litości, na śmierć, niczem psa... Strasznie biją, aż każda zamieni się w zwierzę, w maszynę... A wie pani, jak się wyrabia posłuch? Lutek gasi papierosy na nagiem ciele kobiety, i krzyczy — „śmiej się cholero i gadaj, że mnie kochasz!“ Ja już nauczyłam się śmiać...
— Boże! — wykrzyknęła Gliniewska. — Ależ czyż nie można stąd uciec? W jakikolwiek sposób się wydostać?
— W żaden! Drzwi, jak w więzieniu. Okna zakratowane... Dobrze oni zabezpieczyli swą melinę... Zresztą, cały dom taki. Ucieknie pani z mieszkania, na podwórzu pochwycą... Sama łobuzerja tu mieszka... Jengutowe i Lutki... Jedna ferajna... I stróż, zdaje się w zmowie, o wszystkiem donosi, z bramy nie wypuści....
— Co dalej? Co dalej? — powtarzała z rozpaczą.
— Czego oni chcą? — podchwyciła dziewczyna,