Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

piero, po upływie doby, Hanka mogła skupić swe myśli.
Choć, dzięki dziewczynie, świtała nadzieja ratunku, ogarnęło ją wielkie przerażenie. Z natury mocna — tym razem poczuła się rozbita i słaba. Toć jeśli plan dziewczyny się nie uda, grozi jej pewna śmierć... Jest tu sama i nikt o jej pobycie w przeklętej spelunce nie wie, ani się nawet nie domyśli...
Ach, gdyby w jakikolwiek sposób można było zawiadomić ciotkę Klarę, lub Freda... Freda? Nie! Hanka nie chce od niego pomocy... Znów z całą wyrazistością zarysowywują się przed nią wypadki ubiegłego wieczoru... Fred, więc ten Fred i matka... Nie, lepiej zakończyć życie w tej spelunce, niźli mordować się nadal?... Cóż przyniesie jej wolność?... Nic... Rozczarowania i pustkę...
Długo przewracałaby się może Hanka na swem posłaniu, trapiona czarnemi dumami, gdyby ich nie przerwał niespodziewany wypadek.
Nagle, rozległo się stukanie do wejściowych drzwi. Drgnęła niespokojnie, rozważając, czy ta późna wizyta, przyniesie jej pomoc, czy nowe niebezpieczeństwo.
Stukanie powtórzyło się. Musiało ono być nieoczekiwane i dla gospodyni, bo zbudziwszy się, krzyknęła w stronę apasza głosem, w którym przebijał się lęk:
— Lutek! Słyszysz?
— Co nie mam słyszeć? — burknął.
— Otworzyć? Cholera wi, kogo niesie? Policja z obławą?
I on widocznie się zastanawiał: