Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

— A tu, ta nowa dziewucha? Jak się ocknie, a zacznie gadać, może być kram!
Stukanie stawało się coraz natarczywsze. Ten, co się dobijał, nie zamierzał ustąpić łatwo.
Stara wyskoczyła z łóżka i pośpiesznie wciągała suknię.
— Trza otworzyć! — zdecydował apasz. — O ile przyszła glina, nic nie poradzisz... Ty otwieraj, a ja zwieje, bez okno.
Megiera, zapaliwszy świecę, poczłapała do przed pokoju i starając się mówić spokojnie, rzuciła zapytanie:
— Kto tam?
Odpowiedź paść musiała uspakajająca, bo rychło z jej piersi wydobyło się ciche westchnienie ulgi.
— Ach, to ty! — poczem wyrzekła w kierunku apasza — Maryśka! Możesz nie wiać bez okno, Lutek! W goście do nas przyszła Maryśka!
— Czort ją, po nocy, nosi! Krześcijańskim ludziom spać nie daje!
Rychło, w pokoiku, w którym znajdowała się Hanka, pojawiła się z powrotem gospodyni w towarzystwie nowoprzybyłej. W ślad za niemi Lutek. Gliniewska, z pod opuszczonych rzęs, w słabym blasku świeczki z trudem mogła ją rozróżnić. Była to młoda, wysoka i przystojna brunetka, której wygląd wydał się Hance znajomy.
— Skąd ja pamiętam tę twarz? — przemknęło w duchu.
Tymczasem dziewczyna, przystanąwszy pośrodku izdebki, ciekawie rozejrzała się dokoła.