Bartmański miał usposobienie prawdziwego cygana i lubił się włóczyć. Szczególniej, po pijaństwie. A że wczoraj porządnie sobie dogodził i bolała go głowa, postanowił od rana się odświeżyć dłuższym spacerem.
Jął więc wędrować ulicami Warszawy, kędy oczy poniosą, z rozkoszą wchłaniając w płuca, zimne listopadowe powietrze i starając się szybką przechadzką przywrócić ciału utraconą rzeźkość.
Wreszcie zabrnął w Aleje Ujazdowskie i pokręciwszy się po nich czas jakiś, znużony postanowił zajść do którejś cukierni i tam wypocząć. Byle w tej cukierence nie wielu znajdowało się ludzi i nie napotkał znajomych, bo nie czuł się usposobiony do pogawędki.
Wybrał tedy zaciszną kawiarenkę w okolicach Placu Trzech Krzyży i tam zająwszy stolik, oddał się medytacjom samotnym, nad „pół czarną“.
W kawiarence, prawie nie było nikogo. Li tylko Bartmański i nieco opodal jakaś para. Mężczyzna