Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

i kobieta. Rozprawiali cicho, całkowicie pochłonięci sobą i Bartmański zauważył w duchu, że niema to jak zakochana para...
Mimowolnie z nudów jął ich obserwować. Sala kawiarenki była dość mroczna, a parka, jakby umyślnie wybrała sobie kąt najciemniejszy. Lecz im dłużej przypatrywał się im Bartmański, tem lepiej mógł ich rozróżnić, a wtedy ogarnęło go zdziwienie. Wydali mu się znani. Tak, ta przystojna dziewczyna, nie była nikim innym, niż jego towarzyszką z lat dziecinnych — Maryśką — z którą bawił się jeszcze w piasku wraz z Fredem. Przestał jej się kłaniać oddawna, poznawszy zawód przez nią uprawiany, lecz obserwował często, napotykając po różnych kawiarniach i restauracjach. Asystował Maryśce, jakiś niebieski ptak, występujący pod pokrywką tancerza. Cóż mogło ich tutaj sprowadzić i czemu swe sprawy omawiali tak cicho?
Bartmański patrzył na nich chwilę, poczem zapewne zająłby się czem innem, bo mało go obchodziły w grucie interesy hostaplerskiej parki, gdyby jego uwagi nie przykuły słowa, które z ust dziewczyny wypadły.
— Korski!... Tak!... Korski...
Rozmawiali o Fredzie? Cóż chcieli od Freda i co ich łączyć mogło z Fredem? Zdziwiony wielce, nadstawił ucha i znów go dobiegły dwa nazwiska.
— Hanka... i Helmanowa...
Imię Hanki nie mówiło mu nic, lecz nazwisko właścicielki „Helwiry“ uderzyło go silnie, wywołując stare wspomnienia. Wszak opowiadał ongiś Fred, że był zakochany w pannie, która odwiedzała ten