Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

Ta ostatnia myśl przeważyła i Bartmański postanowił wybrać się po południu z wizytą do Freda.

Tymczasem stosunki w domu Okońskich zaostrzały się coraz bardziej. Aczkolwiek Horwitz nie maltretował już w biurze pana Ignacego, o dawnej zażyłości, ani też o awansie, mowy być nie mogło. Okoński, zaś przypisując wszystkie swoje niepowodzenia żonie, stawał się w domu mrukliwy i niegrzeczny. Wprost jeszcze nie ośmielał się dokuczać Lence, lecz łatwo wyczuć było można, że i to rychło nastąpi. Dziwny poryw, jaki zrodził się w apatycznej duszyczce Lenki nie zgasł tak prętko. Odczuwała do najbliższego otoczenia obrzydzenie. Dusiła ją atmosfera, panująca dokoła. To też wyzbywszy się lęku, postanowiła odwiedzić rodzinny dom, śmiało dążąc pierwsza do spotkania z Fredem.
Kiedy zadzwoniła do maleńkiego mieszkanka, na czwartaku, sam on jej drzwi otworzył. Cofnął się ze zdziwienia, ujrzawszy siostrę — a ona również przystanęła, niczem wryta do podłogi. W przeciągu paru tych dni, Korski postarzał się najmniej o lat dwadzieścia.
— Cóż się z tobą stało, braciszku? — wybąkała, patrząc na jego wymizerowaną twarz i sobie przypisując winę tej niespodziewanej zmiany. — To przezemnie, podłą? Takeś się tem przejął, żeś mnie „tam“ zobaczył! Ja ci zaraz wytłomaczę...
Miała łzy w oczach. On popatrzył na nią smutnie.
— Wejdź, Lenko! — powiedział bezdźwięcznym głosem. — Matki niema w domu! Pogawędzimy swo-