Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

da w domu nigdy, więc widoczne musiała go sprowadzić jakaś ważna sprawa. Stał, jakby trochę nawet zmięszany na progu, a gdy znaleźli się wewnątrz mieszkania, pierwszem zapytaniem, które rzucił, było:
— Czyś sam?
— Nie, odwiedziła mnie Lenka! — odparł Fred Pragniesz ze mną rozmawiać poufnie?
— Hm... tak...
— W takim razie przeproszę siostrę! — rzekł, idąc do drugiego pokoju — Lenko! — zwrócił się do niej. — Przybył pan Bartmański z pilnym do mnie interesem. Daruj, ale pozostawię cię na chwilę samą...
— To pójdę już Fredzie! — odparła pokornie.
Nie zatrzymywał siostry. Mimo jej obecnej skruchy, czuł pewien do niej żal i jeszcze nie wierzył, by w charakterze Okońskiej zaszła zasadnicza zmiana. Zrozumiała to Lenka i wyszła natychmiast, przywitawszy się jedynie krótko, po drodze z Bartmańskim. A gdy zatrzasnęły się drzwi za siostrą, Korski nerwowo zagadnął przyjaciela:
— Coś chciał mi powiedzieć?
— Mój drogi! — odparł tamten powoli. — Bardzo być może, że podobne wtrącanie się w cudze życie może ci się wydać niedelikatne... Ale uważam za swój obowiązek...
— O cóż chodzi? — powtórzył Fred zaniepokojony, przewidując złą wiadomość.
— Opowiadałeś mi kiedyś — mówił Bartmański, nie patrząc mu w oczy — o twoich przykrościach sercowych. O jakiejś panience, odwiedzającej salony