Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

cił się za głowę z rozpaczą — Nie przyjmuje moich listów!
— Powtarzam tylko to, co słyszałem... Chciałbym cię więc ostrzec, jeśli ci zależy na tej pannie Hance...
Fred biegał teraz wielkiemi krokami po pokoju, bełkocąc wyrazy bez związku. Bartmański patrzył na niego trochę wystraszonym wzrokiem, bo lękał się, że teraz przyjaciel lada chwila oszaleje. Wrażenie to spotęgowało się jeszcze, kiedy Korski przyskoczył doń i szarpnąwszy mocno za rękę, zawołał:
— Jedziemy!
— Gdzie? Dokąd, mam z tobą jechać?.
Fred już ciągnął go do wyjścia.
— Nie zapytuj o nic! Tu niema chwili do stracenia! Resztę wyjaśnię po drodze!
Pędem zbiegli ze schodów, a Bartmański nie śmiąc się sprzeciwiać, rozważał tylko w duchu czem się zakończy cała przygoda. Dopiero odetchnął w taksówce, kiedy Fred w krótkich, urywanych zdaniach, jął go wtajemniczać w cały przebieg sprawy.
— Teraz pojmuję! — zawołał — Hanka, zrozpaczona uciekła od matki i na pół przytomną zawleczono do jakiejś spelunki... A Helmanowa to ukrywa przedemną...
— Nie wiedziałem, że Helmanowa ma córkę! — wyrzekł ze ździwieniem Bartmański.
Rychło znaleźli się na Długiej. I znów powtórzyła się ta sama scena. Po dłuższem stukaniu, lekko