Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

Co za nieszczęście... Ale nie pojmuję? W jakiż sposób w Warszawie może zginąć dorosła osoba?...
Właścicielka „Helwiry“ zmierzyła ostrym wzrokiem kawiarnianego apasza.
— Proszę nie grać komedji! — wyrwał się energiczny wykrzyknik. — Znikła, natychmiast, po owym pamiętnym wieczorze! I pan wie, gdzie się ona znajduje!
— Ja wiem? — symulował zdumienie.
— Na nic się nie zdadzą wykręty! Zarówno pan zna jej miejsce pobytu, jak i pańska towarzyszka... panna Mary... Maryśka....
— Ależ zapewniam...
— Czyż mam sprowadzić świadka, który podsłuchał waszą rozmowę, dziś rano, w kawiarence... W jakiej melinie, przetrzymują Hankę?
Jeśli we wzroku Tolka zamigotał przestrach, to w źrenicach dziewczyny zaigrały błyski, a Helmanowa nie podejrzewała nawet, na jakie się naraża niebezpieczeństwo.
— Kiedy... naprawdę... bąkał Tolek.
— Co tu kręcić! — wyrzekła nagle energicznie dziewczyna, która milczała dotychczas — Wiemy!... Dowiedzieliśmy się przypadkowo, bo przecież nie porywaliśmy pani córki. Świadek podsłuchał naszą gadaninę, ale nie złapał adresu... Prawda? Ja ten adres znam...
— Nareszcie! — zawołała Helmanowa, którą choć oburzał bezczelny ton dziewczyny, lecz sądziła, że łatwiej z nią trafi do ładu. — Nareszcie przemawia pani rozsądnie... Co prawda, po tem, jak wam dałam zarobić, powinniście byli sami do mnie się