Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łajdaku! — rzekła, podszedłszy do otomany, na której siedział, nie śmiąc podnieść oczu na groźną właścicielkę „Helwiry“ — To ty mi się za moją dobroć w ten sposób odpłacasz? Zato, żem ci parę dni temu dała kilka tysięcy...
— Kiedy... naprawdę! — bąkał, przestraszony wymówkami, zerkając w stronę drzwi, jakby pragnął, żeby corychlej powróciła towarzyszka i przerwała niemiłą scenę — Ja sam w tę całą sprawę zostałem wmięszany przypadkowo! To ona, Maryśka! Nawet... Nawet z tych pieniędzy, grosza nie wezmę...
— Durniu! Potrójny durniu! — wołała, potrząsając nim za ramię. — Łotrze kłamliwy! Wiem, że za wielki tchórz z ciebie, aby ukuć plan podobny. Że to jej robota... Ale wiesz, przecież, dokąd oni zawlekli moją córkę... Gdybyś posiadał choć odrobinę przyzwoitości, mogłeś przybyć do mnie sam, wszystko opowiedzeć, a obsypałabym cię złotem, byłabym przyjaciółką do końca życia... A teraz... I ja jestem przekonana, że pracujesz dla innych. Ochłap ci ledwie rzuci ta dziewczyna i pozbędzie się ciebie wnet, gdy przestaniesz jej być potrzebny.. Przepowiadam ci... Taka cię spotka zapłata.. Nagroda za podłość!..
Może lepiej stałoby się dla Helmanowej, gdyby nie obsypywała potokiem wymówek swego dawnego kochanka. Znacznie lepiej, a nad jej głową nie zawisłoby straszliwe niebezpieczeństwo. Bo słuch właścicielki „Helwiry“, pochwyciłby podejrzany skrzyp u drzwi wejściowych.
Lecz właśnie na ten poryw oburzenia liczyła dziewczyna. To też, miast szukać chusteczki, jak za-