powiedziała, podeszła cichutko do drzwi i rozwarła je bez szmeru. Z klatki schodowej, gdzie panowały już ciemności, wyłoniła się postać wysokiego draba i szybkim ruchem wślizgnął się do apartamentu „Helwiry“. Był nim, nikt inny, niźli nasz znajomy z „meliny“ — piegowaty Lutek. Uścisnął on przelotnie ramię Maryśki i szeptem zagadał:
— Idzie?
— Równo, po maśle! — padła odpowiedź. — A teraz, wędruj za mną!... Czekaj znaku...
Jak gdyby nic nie zaszło, dziewczyna powróciła z zafrasowaną miną do sypialni, udając, że zastanawia się jeszcze nad propozycją Helmanowej.
Ta była już prawie całkowicie pewna swego triumfu a chodziło jej tylko o to, by Hankę wyrwać corychlej z groźnej spelunki. Szybko więc, wyrzekła:
— Zgadza się panienka? Jeśli się zgadza, część pieniędzy natychmiast wypłacę, resztę po odzyskaniu córki... Niema czasu do stracenia... Zaraz jedziemy tam razem...
Niczem drapieżnik, lubujący się cierpieniami ofiary, dziewczyna znów spokojnie odparła:
— Nie!
Twarz Helmanowej stała się purpurowa.
— Dlaczego? — rzekła ochrypłym z podniecenia głosem.
— Bo... — wymówiła słodziutko ulicznica — albo pani położy na stół, to co żądamy, albo córki nie ujrzy...
Potężna fala uniesienia wezbrała w piersi Helmanowej.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.