Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Choć w głosie ulicznicy dźwięczała jawna pogróżka, nie przestraszyła się jej Helmanowa. Czegóż właściwie ma się lękać? Powziąwszy raz postanowienie, nie zboczy z wytkniętej drogi. Tak, czy owak odzyska Hankę. Tamci zechcą uciekać z mieszkania, to na jej krzyk, dozorca, oddany człowiek, zatrzyma ich w bramie, nie wypuści z domu. Rzucą się na nią, gdy posłyszą, że dzwoni do policji? E, żarty! Z Tolka zbyt wielki tchórz, a dziewczyna nigdy na coś podobnego się nie odważy... Może i lepiej się stanie, jeśli im da porządną naukę... Zresztą, jest oburzona do ostatecznych granic.
— Teraz wy zaczniecie się mnie prosić! — wyrzekła z groźnym błyskiem w oczach, czyniąc parę kroków w stroną telefonicznego aparatu. — Przerachowaliście się, ptaszki!
— Ano, czekamy! — znów zabrzmiał ironicznie w pokoju głos dziewczyny.
Czyżby mniemali, że nie zechce w żadnym wypadku zwrócić się do władz o pomoc? Szczyt bezczelności. W porywie gniewu, Helmanowa, nie zwracając teraz uwagi na nic, podeszła do telefonu.
Znajdował się on na niewielkim stoliczku, tuż przy wejściu — a ujmując za słuchawkę, stała tyłem do drzwi, umyślnie zagrodziwszy swoją osobą drogę. Już zabrzmiał sygnał, a palec Helmanowej legł na automatycznych cyfrach — numer komisarjatu bowiem był jej znany — gdy nastąpiła rzecz straszliwa...
Poczuła, jak niespodziewanie czyjeś olbrzymie ręce pochwyciły ją za szyję i poczęły dusić.
— Ach! — jęknęła cicho i chciała jeszcze coś