Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

Tolek stał w rogu pokoju, trzęsący się i blady... Wielkie krople potu spływały mu z czoła... Wstrząsnęła nim do głębi ta potworna zbrodnia, której nie miał siły zapobiec...
— To... to... nie było... przewidziane! — szeptał Maryśka, jak mogłaś? Za mojemi plecami, z tym bandytą? Nigdybym się nie zgodził...
Dziewczyna ironicznie spojrzała na swego kochanka a później jej wzrok przeniósł się na mordercę, który z jakimś nieokreślonym wyrazem zerkał na Tolka.
— Lutek! — zawołała — Wiesz, co robić?
— Pewnie! — odparł, wyciągając z kieszeni wielki, sprężynowy nóż.
Pochwyciwszy ten nóż, zbliżyła się do wystraszonego chłopaka.
— Bierz! — padł z jej ust rozkaz.
— Nóż? Poco? — wybełkotał.
W pokoju zabrzmiały twarde wyrazy:
— Weźmiesz ten nóż i poderżniesz gardzo tamtej! — tu palec dziewczyny wskazał w kierunku nieruchomych zwłok.
— Ja, mam jej przeżnąć gardło? — powtórzył, nie rozumieąc. — Przecież ona nie żyje...
— Tak, nie żyje! Ale to nic nie znaczy...
— Jakto, nie znaczy?
— Nie o nią tu chodzi, a o ciebie! Tyś flak, nie mężczyzna, tchórz. Łatwo nas wydasz skapujesz... A jak i na twoich rękach znajdzie się krew, będziesz milczał... Bo stałeś się uczestnikiem zbrodni, naszym kompanem... Zrozumiałeś?