Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przenigdy! — zawołał — Ja się na to nie zdobędę!
— Musisz się zdobyć, gdyż inaczej i z tobą się załatwimy!
Niezłomne postanowienie dźwięczało w głosie dziewczyny i Tolek pojął, że to nie są żarty i że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Lecz, czy był to wpływ odrazy, jaką w nim wywołała zbrodnia, czy też obudziły się w nim jakieś lepsze instynkty, tkwiące na dnie duszy każdego człowieka — wyrzucił z siebie frazes, okupujący bardzo wiele przewinień jego życia:
— Podli mordercy! Ja waszym wspólnikiem? Zabijcie lepiej... Wy, zbóje bez serca.
Stojący dotychczas spokojnie drab, podskoczył nagle do dziewczyny i wyrwał jej z ręki nóż...
— Co ględzenia słuchać, Maryśka! — ryknął. — I tak czas leci!
— Bądźcie przeklęci! — zdołał wymówić jeszcze Tolek i runął do stóp dziewczyny.
Nóż głęboko tkwił w sercu, a po podłodze popłynęła cienka struga krwi, plamiąc czerwienią puszysty dywan smyrneński.
— Uważaj Maryśka! — rzekł drab spokojnie, jakby nic nie zaszło, ocierając nóż o któryś z foteli i chowając go do kieszeni — żebyś się juchą nie powalała... To ślady zostawia. A teraz do roboty! Gdzie, powiadał ten pentak, stara chowała kamuszczki?
Dziewczyna patrzyła jeszcze na twarz kochanka wykrzywioną konwulsjami przedśmiertnej męki.