Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

widocznie wylegiwał się nadal, bo słychać było skrzyp żelaznego łóżka i ciche pogwizdywanie.
— Obiad! — rozległ się nagle ostry wykrzyknik starej — i dopiero na ten zew podniósł się on ze swego posłania i pośpieszył do niej.
Posiłek spożywano w kuchence, jednak doskonale posłyszeć Hanka mogła każde zamienione słowo. Nie wytłomaczyło jej to wiele. Drab i stara gadali o czemś niezrozumiale, omawiając sobie tylko wiadome plany, a Jula, pokornie milczała. Dopiero gdy posiłek miał się ku końcowi, nieśmiało rzuciła zapytanie, na dźwięk którego, aż serce radośnie zabiło w Hance.
— Lutek? Czy... ja... dziś na ulicę?
— Tak ci pilno? — rozległa się ironiczna odpowiedź.
— No.. pilno! — tłomaczyła — Chciałabym zarobić! Tobie przynieść forsę...
— Widzisz, jaka morowa! — pochwalił drab — Kiedy sama prosisz, to pójdziesz!
W Hankę wstąpiła nadzieja. Zgodził się. Uwierzył w pokorę swej ofiary. Byle się tylko czem nie zdradziła Jula! Obie mogą być wolne... Jak, ona musi się poniżać! Biedactwo!
Teraz, z pewną otuchą w duchu czekała, co nastąpi dalej.
Rychło z ust Jengutowej padł frazes:
— Wszystko w porządku, Lutek! Wyjdziem tera! Trza załatwić jenteresy... Bo cały wieczór ostaję się w domu.
— I ja idę, matka...
— A ty mi pilnuj mieszkania! — zwróciła się me-