Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

gera do Juli. — Choć i tak zamkniem na klucz! I nie gadaj mi z nową! A jak będziesz grzeczna, pójdziesz potem na spacer...
— Rozumiem!
Z piersi Hanki wyrwało się westchnienie ulgi. Wychodzą oboje. Pozostanie z Julą, sam na sam. Będą mogły się rozmówić, ułożyć...
Rychło rozległ się głośny trzask zamykanych drzwi i zgrzyt przekręcanego klucza. Hanka nie mogła pohamować się dłużej i ledwie ucichły te odgłosy, wyskoczyła z łóżka i pobiegła za przepierzenie, do Juli.
Ta spojrzała na nią z lękiem.
— A nuż wrócą? — szepnęła.
— Nie, nie tak prędko! — mówiła Gliniewska. Mamy czas, pogadamy swobodnie... Ale daj mi choć kawałek chleba, kochanie... Umieram z głodu, Jula...
Nieszczęście tak zbliża, że mówiła tamtej po imieniu... Jula, nie zdziwiona tem bynajmniej wyszła do kuchenki i powróciła stamtąd ze sporym kawałkiem chleba, posmarowanym masłem. — Wygłodziła się pani! — wyrzekła cicho. — Dwa dni prawie nic nie je... Rozumiem... Ale tylko to znalazłam. Resztę zamknęła stara.
Hanka, zajadając łapczywie chleb, rzuciła nerwowo zapytanie:
— Uwierzą ci? Wypuszczą?...
— Zdaje się! — odrzekła dziewczyna z odcieniem nadziei.
— A gdy się wydostaniesz na ulicę, będziesz mogła uciec?